Taką trasę planowałem od wielu lat - od czasu kiedy zacząłem przyjeżdżać w
Bieszczady.
Niestety, z reguły mieszkamy z żoną w Wołosatym (bądź w Ustrzykach
Górnych) i ten fakt powoduje, że zorganizowanie tej wycieczki zawsze natrafiało na
trudności logistyczne.
Tym razem, ponieważ byliśmy w większym gronie udało się. Na wycieczkę
poszliśmy praktycznie wszyscy - poza grupą pozostała tylko wnuczka wraz z opiekunem
czyli moim synem. Taka "pełna" obsada wycieczki wynikała m.in. z analizy
opisów w przewodnikach. Opisy są imponujące i w pełni odpowiadają urokowi wycieczki.
W starszym wydaniu przewodnika Andrzeja Olszańskiego jest informacja, że
suma podejść wynosi 350m - nowe wydania o tym nie mówią. Nie dajcie się zwieść !!!!
Mój GPS naliczył ponad 800m. I tak jest na prawdę. Gdyby trzymać się do końca
opisów przewodnikowych długość trasy wyniesie ok. 22-23 km. My skorzystaliśmy ze
skrótów, więc było trochę mniej.
Do wycieczki byłem przygotowany dość dobrze. Niektóre odcinki trasy,
którą planowałem przejść "zaliczyli" już inni GPS-owcy, tak więc moja UMP
w tym rejonie - przynajmniej w zakresie dróg polnych - wyglądała (jak
się później okazało) dość przyzwoicie. Ze ścieżkami (skróty) było znacznie
gorzej.
Do Terki podjechaliśmy dwoma samochodami i tam zostawiliśmy je przy bocznej
drodze na wysokości jakiejś małej "knajpki". Zgodnie ze wskazaniami UMP
ruszyliśmy tą boczną drogą w kierunku widocznej w oddali przełeczy. Mniej więcej na
wysokości odejścia w prawo znaków zielonych droga utraciła swój
"utwardzony" charakter i przekształciła się w błotnistą
gliniankę. Praktycznie przez następne 15-17 km tak właśnie wyglądała
nasza wędrówka - zasysająca buty, mokra, zdradliwa i śliska glina miejscami
powodująca zapadanie się na głębokość do 20 cm.
Z przełęczy śliczny widok do tyłu na Terkę. Przed nami i obok nas
wspaniałe łaki i lasy oraz ambony dla myśliwych. (właśnie jakaś dwójka
"przestrzeliwała" broń). Droga prowadziła zgodnie ze wskazaniami GPS i po
jakimś czasie doprowadziła nas do mostu na Sanie. (w okolicach dawnej wsi Studenne obie
drogi z UMP są prawidłowe).
Weszliśmy na most, aby rzucić okiem na San i Otryt, a następnie dalej ruszyliśmy
zgodnie z wyznaczoną trasą, od czasu do czasu obserwując po lewej stronie ubogie widoki
na San. Po dojściu do ostrego zwrotu w prawo po ok. 100m nad brzegiem Sanu idealne
miejsce na biwak (naniosę je na UMP). Tu zarządziłem popas.
Po odpoczynku ruszyliśmy dalej, bardzo błotnistą drogą, z coraz
ciekawszymi widokami na San. Mniej więcej po 6-6,5 km od początku wędrówki wysoka do
tej pory na 2 metry roślinność nagle z jednej strony ścieżki ukazała się nam w
takiej postaci, jakby przeszło przez nią gradobicie. W pierwszej chwili nie
skojarzyliśmy, dlaczego roślinność jest "położona". Kiedy uszliśmy jednak
kilkanaście metrów wszystko stało się jasne. Na gliniastej ścieżce widniał wyraźny
trop niedźwiedziej łapy ! Niedźwiedź, podobnie jak my chyba się poślizgnął na
glinianej ścieżce i ostro wysunął pazury. Ślad był imponujący - wielkości główki
małego dziecka ! W dalszej części wycieczki jeszcze trafiliśmy na dwa tropy
"misia", ale znacznie mniejsze - tak powiedzmy wielkości dłoni. Co do tropów
- na sporej części szlaku było ich zatrzęsienie. Zwłaszcza tropów rogacizny.
Żona, tak była przejęta, że prawie chciała wracać. Udało się jednak
uspokoić nerwy i ruszyliśmy dalej. Za nami od czasu do czasu było słychać
niepokojące pomruki. Nie. To nie był niedźwiedź. To był odgłos burzy. Burza dopadła
nas bezpośrednio przed Tworylnem. Widoczna na wprost przed nami aleja lipowa
(pozostałości dawnego dworu) z wysokimi drzewami, w tym jednym - wyraźnie w
przeszłości trafionym piorunem, skutecznie ostudziła naszą ochotę do dalszego marszu.
Czekając
w krzakach na uspokojenie burzy straciliśmy ponad godzinę. Tworylne przeszliśmy w
deszczu. Niestety nie mieliśmy ochoty na zwiedzanie tu i ówdzie widocznych
ruin. Chyba przyjdzie nam kiedyś wrócić do doliny Sanu :-)
Za Tworylnym pogoda jakby się uspokoiła, chociaż odległe grzmoty było
nadal słychać. Bardzo błotnistą drogą (w tym bród przez dość porywisty strumień)
pełną tropów dzikiej zwierzyny w końcu opuściliśmy okolice Sanu dochodząc do
Krywego. Nie wdając się w szczegóły mieliśmy niezbyt przyjemne pouczenie od Pani Tosi
(agroturystyka), że nie powinniśmy jeść na łące podwieczorku, bo jej pies tego nie
lubi i może zrobić nam krzywdę (!!??) Pies jak pies - owczarek podhalański, więc
myślę że dla ludzi raczej nie groźny. Jednak o młodych pasących się na łące
bykach, które się zainteresowały naszym śniadaniem, a może naszymi kolorowymi
kurtkami przeciwdeszczowymi tego powiedzieć nie można było. Trochę nam skóra
cierpła, gdy podchodziły na odległość kilku metrów. Po posiłku ruszyliśmy na
nieodległą - od początku miejscowości Krywe widoczną górkę: Ryli.
Ponieważ było dość późno, dzień pochmurny i słychać było coraz
bliższe grzmoty wymyśliłem, że zamiast iść wyraźną drogą (jest na mapie oraz na
UMP) postaram się znaleźć (również widoczny na mapie i obecnej edycji UMP) skrót,
który powinien nam przynieść co najmniej 1,5km oszczędności. Niestety w miejscu
wskazanym przez GPS skrótu nie było. Kiedy już straciłem nadzieję (po ok 250m)
zobaczyłem dość wyraźną ścieżkę w dół. Wg mojej mapy (a także mojej UMP)
ścieżka prowadziła w kierunku strumienia - wzdłuż którego powinna iść ścieżka
lub polna droga. Ona bez problemu powinna nas doprowadzić do mostku i drogi bitej. Kiedy
już zeszliśmy w dół, ścieżka - zresztą coraz mniej wyraźna o dziwo skręciła w
kierunku wschodnim czyli ...... nie tak jak powinna. Jasne już było że do
"równoległej do strumienia" ścieżki (a ja w ogóle miałem nadzieję na
polną drogę) nie dojdziemy - bo właśnie nią idziemy. Zarządziłem odwrót i pilne
śledzenie zarośli po lewej stronie. Gdzieś wśród paproci można było zauważyć
ślady takiej niby pseudo-ścieżki, które nas po jakichś 50m doprowadziły do polany z
chyba 10 metrowej wysokości wigwamem (to nie żart). W koło żywego ducha. Gorzej że od
wigwamu ścieżka prowadziła wprost do strumienia, a nie tak jak się spodziewałem -
wzdłuż. Do mostku wg GPS mieliśmy tylko 270m, ale przedzieranie się przez krzaki i
krzewy było praktycznie niemożliwe.
Zaryzykowaliśmy przejście przez strumień wcale nie płytkim brodem - przytrzymując
się powalonego drzewa. Z drugiej strony strumienia - ledwo widocznymi śladami (w lesie
była już szarówka) w niespełna 50m dotarliśmy do łąki. Kamień z serca. GPS -
namiar na mostek (250m) i do przodu :-). Hurra łąką docieramy do drogi. Mostek też
jest. Tu po paru krokach spotykamy idących z Zatwarnicy mieszkańców wigwamu - grupę
"wolnej" młodzieży. Z dobrotliwym uśmiechem patrzą na nasze przemoczone
ubrania. Pocieszają, że do Zatwarnicy pozostały ze 3 kwadranse. Niestety, okazało
się, że droga do przebycia jest jeszcze dość długa, a co gorsze często prowadzi w
górę, co przy naszej kondycji i naszym zmęczeniu wydłużyło czas wędrówki do ok.
1,5 godz. Najgorsze jednak było to, że w końcu dopadła nas powtórna burza, która
ciągle gdzieś się kręciła w pobliżu. Krople deszczu wielkości paznokcia przez
blisko godzinę nas atakowały skutecznie przenikając przez wszystkie zabezpieczenia. W
końcu okazało się, że zrobiły nie lada spustoszenie w mojej zapasowej i chyba suchej
do tej pory bieliźnie.
Po drodze
jeszcze jeden skrót, który (wybrałem złą ścieżkę) wyprowadził nas do miejsca
wierceń i poszukiwań ropy. Tu jednak bez problemu łąką zeszliśmy do drogi.
Minąwszy
po lewej kościółek doszliśmy do szosy, gdzie na raty odebrał nas samochodem syn z
wnuczką. Zostaliśmy odtransportowani do Sękowca - do sklepu spożywczego. Przed sklepem
- parasole reklamujące pewien browar - jedyna ochrona przed deszczem.
Wbrew
pozorom teraz nastał najtrudniejszy okres wycieczki. Syn miał zawieźć ojca i
szwagierkę do Terki po samochody, którymi mieli po nas wrócić. Ciemno, deszcz,
górskie kręte drogi - odległość kilkudziesięciu kilometrów - bez trudu można było
wymyślić, że będziemy na nich czekać ok. 2 godz. !
Poza
butami (tak nogi miałem suche, ale inni uczestnicy wycieczki nie) nie miałem na sobie
żadnej suchej rzeczy. Na dodatek sklepik prowadzi tylko piwo i nie było czym
się rozgrzać.
Tu na wysokości zadania stanął ojciec sklepikarza. Zaprosił nas do domu.
Ugościł gorącą herbatą - posadził przy "kuchni z płytą". Gołym okiem
widać było jak z nas "paruje". Gospodarz wraz z żoną i synową przez blisko
2 godz. zabawiał nas opowieściami bieszczadzkimi. Na prawdę cudowni ludzie. Myślę,
że nigdzie indziej takich bym nie spotkał.
Gdyby ktoś chciał spędzić miłe wakacje "na końcu świata" to
polecam: sklep w Sękowcu - gospodarz ma dla turystów komfortowe mieszkanko na wynajem.
W końcu doczekaliśmy się na samochody. W drodze powrotnej (23.oo) w
hotelowej kawiarni w Ustrzykach kupiliśmy antygrypinę - niestety drogo bo bez recepty i
baaaaardzo wesoło zakończyliśmy ten "pracowity" dzień. Dodam, że nikt nawet
nie miał kataru. Lekarstwo podziałało :-)
|

Terka coraz niżej.
Pogoda dopisuje. Na razie.

Pierwsze podejście
za nami.

Schodzimy w Dolinę
Sanu.

Mam wesołe
usposobienie. Ubiór również :-)))

Na około łaki, lasy
i najważniejsze .... brak ludzi.

Studenne. Wyrażna
błotnista droga.

Na niektórych
odcinkach droga jest prawie sucha.

Niestety tylko na
niektórych.

San. W tych okolicach
trafiliśmy na trop misia.

Ten trop wywarł na
nas wrażenie.

Ten nie. Wilki nie
są groźne. Może zresztą to był duży pies ? Oba tropy sfotografowane
lustrzanką Krystyny.

Pierwsza burza.
Widoczne w tle wysokie drzewa zmusiły nas do ponad godzinnego postoju.

Tworylne już za
nami. Burza też.

Ale niebo nadal nie
wyraźne. No i grzmi.

Adidasy na bieszczady
są zdecydownaie za lekkie.

Podejście pod Ryli.
To ostatnie zdjęcie. Niedługo nastąpi oberwanie chmury. Aparat pomimo, że w folii -
zaparuje i nie będzie się nadawał do użycia. Podobnie jak komórka. Tylko VISTA
wytrzymała. |